W ubiegłym roku troje dziennikarzy z Polski miało możliwość spróbować wędrówki po północnych obszarach Szwecji i przejść trasę 110 km legendarnym Szlakiem Królewskim. Ich wspomnienia i relacje można było znaleźć w prasie i portalach branżowych. W tym roku polska reprezentacja była dużo większa. Nasz kraj reprezentowało dwóch dziennikarzy, ośmiu właścicieli lub kierowników sklepów oraz siedmiu zawodników startujących indywidualnie. Słowem 20 osób czyli prawie 1% startujących:)
Tegoroczna edycja była pod wieloma względami wyjątkowa. Po pierwsze już w grudniu 2010, osiem miesięcy przed imprezą, lista startowa została zamknięta na poziomie 2500 zawodników. Porównując trzy ostatnie lata, edycja 2011 miała najgorszą pogodę. W tym roku rekordowa była również liczba osób (38), które z powodu kontuzji musiały być podjęte przez helikopter na trasie rajdu.
Pierwszy dzień upłynął tradycyjnie na transferach lotniczych z różnych miast Polski do Sztokholmu, a następnie do miejscowości Kiruna. Wieczór minął pod hasłem pakowania dodatkowego sprzętu i testowania namiotów. Ostatnia noc i wspaniała kolacja w miarę cywilizowanych warunkach miała nam się jeszcze często przypominać przez najbliższe 5 dni…
Drugi dzień rozpoczęliśmy w bardzo dobrych humorach, wypoczęci i najedzeni, przy pięknej pogodzie, kierowaliśmy się na miejsce startu, w małej miejscowości Nikkaluokta. Po zarejestrowaniu się, odebraniu kart startowych i map pozostało nam oczekiwanie na start naszej grupy. Wraz z nami na trasę wyruszyło 270 trekkerów!
Przez pierwsze godziny atmosfera była trochę pielgrzymkowa, ze względu na ilość ludzi i niewielkie trudności trasy, ale w miarę mijających kilometrów robiło się coraz przyjemniej. W ramach odpoczynku odwiedziliśmy Lapp-Donalda, gdzie próbowaliśmy hamburgerów z renifera.
Druga połowa dnia zaserwowała nam załamanie pogody i opady deszczu, które z małymi przerwami trwały do samego wieczora. Nasi przewodnicy wybrali na nocleg piękne wzniesienie w widłach potoku. Pierwsze liofilizaty zagościły w naszym menu.
Poranek dnia trzeciego wynagrodził nam złą pogodę z wczoraj. Po wyjściu z namiotu naszym oczom ukazał się wręcz bajkowy krajobraz.
Szybkie śniadanie i ruszamy na trasę. Pogoda i nastroje sprzyjają wędrówce i z początku tempo grupy jest dość szybkie. Druga połowa dnia już tradycyjnie jest dla nas trudniejsza. Psuje się pogoda, a kolejne kilometry w nogach dają o sobie znać. Prawie w komplecie docieramy na kolejne miejsce noclegowe. Po odbiciu kart startowych rozbijamy namioty i próbujemy umyć się w lodowatym strumieniu. Deszcz nie odpuszcza aż do wieczora, leje całą noc, a poranek wita nas… deszczem:(
Dzień czwarty zaczynamy w średnich humorach. Zwijanie mokrych namiotów i wilgotnych śpiworów nie należy do przyjemności. Przed nami przełęcz Tjaktja, najwyższy punkt na naszej trasie. W okolicy południa deszcz nam odpuszcza, zatrzymujemy się na obiad aby nabrać sił na męczące podejście.
Po pokonaniu przełęczy czekał nasz trzykilometrowy marsz przez śliskie kamienie. Szczęśliwie wszyscy dochodzą na punkt kontrolny cali i zdrowi. Po krótkim odpoczynku, opatrzeniu odcisków i spuchniętych stawów ruszamy na miejsce kolejnego noclegu. Po dotarciu na miejsce czas na upragniony odpoczynek, kolację i podziwianie widoków. Z widokami było tak, że 90% czasu patrzyliśmy pod nogi, żeby cało przejść po śliskich kamieniach i drewnianych kładkach, tak że każdy odpoczynek czy nocleg był dla nas szansą na podziwianie piękna lapońskiej przyrody.
Dzień piąty okazał się być dużo łatwiejszy. Trasa nie była tak kamienista i mokra, a dystans był sporo mniejszy. Jedno dłuższe zejście dobiło kilka kolan, ale za to na punkcie kontrolnym organizatorzy serwowali pyszne naleśniki z dżemem i bitą śmietaną. Bez większych problemów i w komplecie dotarliśmy do miejsca naszego ostatniego noclegu na trasie. Przyklejeni do miejscowego schroniska rozbiliśmy polski obóz nad jeziorem. Ilość jadalnych grzybów mijanych na szlaku sprawiła, że wszyscy zapragnęli spróbować tych pyszności. Skandynawowie generalnie nie zbierają i nie jedzą grzybów, tym bardziej z zainteresowaniem przyglądali się naszym wyczynom i z ciekawości próbowali efektów naszych kulinarnych starań.
Dzień szósty, to ostatnia prosta, 14 km do mety. Każdy wiedział, że jesteśmy prawie u celu i nogi same przyspieszały. Trasa wiodła niskim lasem wzdłuż górskiego strumienia. Nie wiem czy to świadomość czekającej mety, czy łatwość trasy ale wydawało się, że nikt nie czuł tego dnia większego zmęczenia. Metę rajdu pokonaliśmy wspólnie zamykając nasz czas na wyniku 101 godzin. Czekały na nas medale w kolorze brązowym (trasa pokonana w 5 dni) oraz piękne plakietki z imprezy.
Natomiast nasze żołądki ucieszyły bardziej dobre jedzenie serwowane przez nasze przewodniczki. Po krótkim odpoczynku i oklaskiwaniu kolejnych piechurów wkraczających na metę, przejechaliśmy do naszego…hotelu.
Prawdziwego hotelu z łóżkami, ciepłą wodą, toaletą itp. 5 dni wystarczy żeby znów docenić codzienne wygody. Po uroczystej kolacji i podziękowaniu za wspólny trud wędrówki wróciliśmy na metę, gdzie właśnie rozpoczynał się koncert na żywo. W jednej chwili wszyscy wyzdrowieli żeby skakać, tańczyć i śpiewać…
Minął tydzień od naszego wyjazdu z Polski, jechaliśmy jako grupa wybranych, nieznających się osób a wracaliśmy jak drużyna. Rozjechaliśmy się w różnych kierunkach ale myślę, że każdy z nas zapamięta Fjallraven Classic jako niezapomnianą przygodę, przeżytą w świetnym towarzystwie.
Więcej na temat Fjallraven Classic i możliwości startu w kolejnej edycji możecie dowiedzieć się ze strony: www.fjallraven.com/classic.
Jakub Rymowicz
HBMM
KOMENTARZE